A oto obiecywany One Shot! W życiu nie czułam się tak dumna! Tym bardziej, że nie potrafię pisać One Shotów. Zawsze musi być dalsza historia. Tak wiec, życzę miłego czytania, baya!
-C-co? Za mąż?- Wiedziałam. Widziałam, że kiedyś to musi się stać. Ale dlaczego tak szybko? Nie chcę!
-C-co? Za mąż?- Wiedziałam. Widziałam, że kiedyś to musi się stać. Ale dlaczego tak szybko? Nie chcę!
-Musisz Emilio. Musisz.- Powiedział ojciec.
-Mogę chociaż wiedzieć kto to, ojcze?
Ojciec uśmiechnął się szeroko.
-Twoja uroda przynosi nam same plusy. To Lord
Richard Van Ivana.
Myślałam, że się zakrztuszę rozcieńczonym winem.
CO?! Wszyscy, wszyscy tylko nie on!
Zawsze słyszano i niektóre kobiety zaświadczały, że
lubuje się w odbieraniu dziewictwa, by potem odprawić kobietę na drugi koniec
świta. Kiedy jego poprzednia żona zaszła z nim w ciążę, zaświadczył, iż nie
jest to jego dziecko i kobieta została powieszona jako nierządnica. Nikt nie
mógł mu się sprzeciwić, ponieważ był w połowie czystej krwi królewskiej.
-N-nie mogę wyjść za mąż, za kogoś kogo będę
kochać?- To było skomplikowane. Tym bardziej, że ani razu się nie zakochałam. I
nie potrafiłam.
Nie wiedziałam, co to miłość. Nie rozumiałam tego
uczucia. Ale jednocześnie, chciałam je poczuć.
-Córko, jesteś w odpowiednim wieku do zamążpójścia. A
Lord Richard to najlepszy wybór z możliwych. W końcu staniemy… staniesz się
kimś ważnym w społeczeństwie.
-Tylko, że ja nie chcę! Ojcze, matko! Błagam was!
-Błagania na nic się zdadzą.- Powiedziała moja
matka, jak zwykle wyprostowana do granic możliwości, ledwo oddychająca z powodu
mocno zaciśniętego gorsetu.
-Dlaczego mi to robicie?
Nie odpowiedzieli.
-Spotkasz swojego narzeczonego, pewnie gdzieś za
trzy tygodnie. Jest teraz na innym kontynencie, wyruszył właśnie z powrotem do
domu. Oby wrócił z Bogiem.
I zostałam sama. Nawet matka… Dlaczego?! Boże,
dlaczego do tego dopuściłeś?! Pozwalasz by do twojego domu wchodziła ledwo
kobieta, która nie kocha swojego przyszłego męża i się nim brzydzi?! Co z
ciebie za Bóg, który na takie coś pozwala?!
Minęło już cztery dni. Moje przygotowanie już się
zaczęły, ogłoszona moje zaręczyny z Lordem Richardem. Stałam się obiektem
współczuć i śmiechów, jak również żartów przy piwie na biedniejszych
dzielnicach.
Bardzo rzadko mogłam wychodzić z naszej twierdzy, a
to była taka noc, kiedy musiałam pobyć w samotności, na mieście nie zamknięta we
własnej komnacie, jak jakaś księżniczka.
Nałożyłam jakąś najskromniejszą suknie, jaką miałam,
i wzięłam jakąś (jak to ujmowała moja matka) „szmatę dla biednych psów”, którą
nałożyłam na głowę i ramiona.
Wykradłam się z zamku i ruszyłam w stronę
biedniejszej dzielnicy, do maleńkiego kościoła, który był także nazywany plamą
na szacie samego Boga. A ten malutki kościółek był w środku piękny, ozdobiony
różnymi malowidłami, nawet takimi które tworzyły dzieci. Dzieci z marzeniami.
Nawet raz przyniosłam im całe dwa wiadra farby,
nadwyrężając trochę swoje ramiona. Ale byłam szczęśliwa z tego powodu. Drobne
otarcia, nic dla mnie nie znaczyły. Kiedyś marzyłam, aby wziąć tu ślub z kimś,
kogo będę darzyć prawdziwym uczuciem. A on mnie.
Ale Lord Richard nie pozwoli mi wziąć z nim tutaj
ślubu. A nawet jeżeli by się zgodził, to złamałoby mi tylko serce, że wychodzę
za kogoś tak obrzydliwego w tym pięknym kościele, gdzie miałam takie wspaniałe
pragnienia.
A to wszystko przez moją urodę. Baz skazy. Delikatna
skóra, niczym płatek róży. Spojrzenie zielonych oczu, niczym świeża trawa na
wiosnę. Włosy koloru obfitych zbiorów pszenicy, niczym roztańczone słońce.
Tak mnie opisywano.
Uklękłam na kolana schowana w cieniu ław.
-Boże, dlaczego pozwalasz by twoje dziecię, tak
cierpiało? Jeżeli kochasz swoje dzieci, i nie odpędzałeś się od nich, dlaczego
mnie odrzucasz? Pozwalasz bym cierpiała, nie kochana i za niedługo również
zgwałcona i wysłana na stryczek jako nierządnica?
Nagle usłyszałam jakieś rozmowy. To był kapłan z
jakimiś ludźmi.
-Znowu okradłeś jakiegoś bogacza, Robinie?
-Nie lubię słowa „okradłem”. Zabrałem to co on sobie
wziął z domu dziecka. To były pieniądze na naprawę przeciekającego dachu, a on
uznał, że jemu przydadzą się bardziej.
Kapłan westchnął, a ja schowałam się w cieniu,
prosząc Boga o wybaczenie mi tego uczynku.
-Robinie, wiesz co cię czeka, kiedy cię złapią?
-Jasne, że wiem. Stryczek.- Mężczyzna o jasnych brązowych
włosach i niebieskich oczach, uśmiechnął się szeroko.- Ale przynajmniej zawisnę
z czystym sumieniem. Niech oni mają na dłoniach krew człowieka, który nigdy nic
nie brał dla siebie.
-Jak zwykle, nie masz za grosz skromności. Oby Bóg
miał cię w swojej opiece.
-Ino ma! I jestem mu wdzięczny, że takiego Robinsona
trzyma uparcie przy życiu!
-I po co ja się starałem ci wpoić te zasady
katechizmu? Zwracasz się do Boga, jak do starego przyjaciela.
-A Jezus Pan? Jakoś nie odganiał tych dzieci które
dookoła niego biegały. A wręcz je zachęcił, aby przy nim siadły. Ja jestem tym
dzieckiem, a Jezus Pan – Jezusem Panem. Zachęca mnie do dalszego życia.
-Ty i te twoje filozoficzne myśli.- Kapłan znowu
westchnął.
Też miałam ochotę westchnąć. Ma wspaniałe myśli i
domysły. Ma też odwagę, beztroskę i poczucie humoru. Czyli wszystko czego ja
nie mam.
-Jakie tam filozoficzne! Myśli zwykłego
kieszonkowca, jak mnie kiedyś nazwałeś.
-Tak. Ale teraz wiem, że powinienem cię nazwać
złodziejaszkiem.- Kapłan pokręcił głową.- Słyszałeś najnowsze wieści?
-He? Jakie?
-Emilia Battenberg wychodzi za mąż za Lorda Richarda
Van Ivana.
Mówią o mnie? Nawet tutaj już o mnie wiedzą?
-A. Ino gdzieś słyszałem. Sukinkot z tego Richarda.
-Robin!
-No co? Mówię jak jest.- Westchnął.- Biedna dziewczyna.
A jej rodzice to skończeni kretyni. Nawet moi rodzice by mnie nie wydali komuś
z tej rodziny.
-Robin! Boże, mniej go w opiece i wybacz mu
wszystkie grzechy!- Kapłan przeżegnał się.
-Oj, nie przesadzaj. A co na to księżyc? Miał coś do
dodania?
-Nie. Mówi, że to nie jego sprawa. Nawet książę nie
udziela żadnych informacji, poza tym, że rodzice tej białogłowej powinni się
wycofać. Król ma jednak ważniejsze sprawy niż jakiś pół krwi i jego kolejna
żona.
-Czyli jak zwykle, chowają się za statusem. Naprawdę
nic się nie da zrobić dla tej dziewczyny?
On… przejmuje się mną? Moją sytuacją?
-Robinie, ty jej nawet nie znasz. Widziałeś ją
chociaż?
-Nie. Właściwie, to pierwsze o niej słyszę.
-Jak zwykle, nie przywiązujesz najmniejszej uwagi do
takich rzeczy. Czasami tutaj przychodzi. Jest wyjątkowa szlachcianką.
-Przychodzi tutaj? Szlachcic? Do kościoła? Naszego?
-Tak, aż ciężko uwierzyć. A trzeba przyznać, że jest
piękna. Przynajmniej wiemy czemu przykuła uwagę Lorda Richarda.
-Jest aż tak piękna?
Kapłan wyrecytował dobrze znaną mi formułkę, a ja
skupiłam się na… Robinie? Chyba tak. Na Robinie.
-Nieźle, ma swój wiersz.
-To nie jest wiersz, Robinie.
-Oj, tam!
I uśmiechnął się szeroko. Po cichu, trzymając się
ściany, opuściłam kościół.
Nie mogę nikomu tego opowiedzieć. Właściwie, to
słyszałam coś o nie jakim Robinie, złodzieju który ma czelność nazywać siebie
obrońcą słabych i okrada najbogatszych szlachciców. Raz okradł mojego ojca, ale
nie mieliśmy w naszej letniej rezydencji zbyt cennych rzeczy. Potem
dowiedziałam się, że te rzeczy poszły dla sierot, więc następnym razem, po
cichu, wyniosłam parę moich kosztowności z domu i umieściłam w rezydencji,
celowo zostawiając otwarte okno na półpiętrze. Następnego dnia niczego tam nie
było.
Nigdy jeszcze nie chodziłam tak rozpromieniona.
-A panienka, co tak chodzi samotnie?- W moja stronę
zmierzało dwóch lekko podpitych mężczyzn.
-Niech panienka pójdzie z nami, albo jeszcze lepiej,
gdzieś na jakiś zaułek…
Oni… oni… oni chcą mnie zgwałcić?
-Niestety muszę podziękować za panów propozycję, ale
śpieszy mi się…
-Oj, załatwimy szybko sprawę.- Próbowałam się
cofnąć, ale jeden już mnie trzymał, a drugi obmacywał.
Zaczęłam krzyczeć, ale jeden zatkał mi usta. Z moich
oczu popłynęły łzy.
-Nie krzycz tak, pobudzisz wszystkich.- Zarechotał, a
ja poczułam zapach obrzydliwego piwa.
Pierwszy natomiast obmacywał mnie po udach, powoli
zmierzając do mojego dziewictwa.
Usiłowałam krzyknąć, kiedy włożył swoje łapska, pod
moja suknię, ale moje krzyki stłumiła dłoń.
-Masz strasznie gładką skórę, panienko.- Rozchylił
moje nogi i już miał pozbawić mnie tego dziewiczego piętna, kiedy ktoś go
uderzył mocno z pięści w twarz.
Ja nie wytrzymałam dłużej.
Zemdlałam.
Obudziłam się jakiś czas później. Leżałam na stogu
siana w jakiejś szopie, nad barem, co stwierdziłam po śmiechach i wesołych
piosenkach.
Na wspomnienie tego, co przeżyłam zadrżałam i
objęłam swoje nogi, chowając swoją twarz i zaczęłam płakać.
To był takie okropne. Ich dłonie wędrujące po moim
ciele… Ich oddech i głos… Znowu zadrżałam.
-Panienko? Obudziłaś się?- Przez klapę wszedł jakiś
mężczyzna. Odruchowo się cofnęłam.- Nie bój się mnie. Jestem Robin. Twój
bohater.
Zaśmiał się i podał mi coś. Jakiś kufel.
-Podejrzewałem, że nie chcesz pić tych pomyj, co te
pijaki na dole, więc przyniosłem ci wodę ze studni. Pasuje?
-T-tak. Dziękuję. Za wodę i za ratunek.- Przyjęłam
od niego kufel i zaczęłam pić małymi łyczkami wodę, gdy Robin usiadł na jakimś
stogu.
-Nie dziękuj. Robię to, co uważam za właściwe.
-Mimo wszystko, jestem wdzięczna.
On tylko uśmiechnął się w ciemności. Drobne światło
wpuszczały tylko dziury pomiędzy deskami, które i tak przeważnie były zakryte
sianem.
-Mogę poznać twoje imię, panienko?
-T-tak, oczywiście! Jestem E… Elizabeth.- Nie
chciałam podawać swojego prawdziwego imienia.
-Brzmi trochę jak imię wysoko urodzonego. Ale co ja
się znam. Jestem tylko drobnym kmieciem. Nie jestem nawet mieszczaninem.
-Nigdy nie rozumiałam tego statusu społecznego. To
kto kim się urodził, nie decyduje o jego charakterze i harcie ducha, prawda?
Przez chwilę zapadła cisza, a ja zaczęłam się
zastanawiać, czy powiedziałam coś głupiego.
-Niesamowite.
-Eh?
-Pierwszy raz słyszę, by ktoś tak mówił. I to jest
wspaniałe.
Moje policzki pokryły się czerwonymi plamami. W
duszy podziękowałam Bogu za tą otaczającą nas ciemność.
-D-dziękuję!
-I znowu dziękujesz i przepraszasz. Nie bądź taka
spięta, Elizabeth.
-Dobrze, Robinie?
-A! Jasne, że Robinie! Zdradzę ci sekret. Naprawdę
mam na imię Thomas, ale to imię wydało mi się tak nie ciekawe, jak ci osobnicy
pijący te, pomyje które zwą piwem. Ble.
-A ty nie pijesz?
-Czasami człowiek musi się napić. Ale przeważnie nie
piję.
Dlaczego czuję się taka szczęśliwa, kiedy z nim
rozmawiam? Dlaczego czuję się zestresowana każdym swoim słowem? Dlaczego boję
się jego reakcji na moje słowa?
-Robin!- Klapa otworzyła się i do połowy weszła
jakaś kobieta.- Już pobawiłeś się w bohatera i gawędziarza?
-Vera, ranią mnie twoje słowa.- Kobieta zaśmiała
się.
Czemu czuję wściekłość?
-Mam nadzieję, że cię nie zagadał na śmierć o swoim
bohaterstwie i poglądach. Robin, Will cię woła. Masz porobić za kelnera.
Robin tyko westchnął i pomógł wejść Veronice na
piętro, a sam zszedł po drabinie.
-Jeszcze sobie porozmawiamy, dobrze Elizabeth?
-T-tak!
I to było na tyle. Zapanowała cisza, przerywana
tylko głośnymi rozmowami z dołu.
-A więc jesteś Elizabeth?
-A ty Veronica?
-Tak. Miło poznać. Mogę się dopytać gdzie jesteś?
Eh? Nie widzi mnie?
-Tutaj, przy sianie.- Veronica ostrożnie przeszła
kawałek, a ja złapałam ją za rękę. Usiadła powoli.
-Przepraszam, za problem, ale ja…
-Nie widzisz?- Kiwnęła głową.
-Straciłam wzrok, jak byłam mała. Przez to rodzice
wyrzucili mnie z domu.
-Jak to? Nie… nie chcieli cię?- Zapytałam ostrożnie.
Nie chciałam, aby zabrzmiało to niemile.
-Nie. Nie potrzebowali córki, która nie widzi. Tym
bardziej, że byli szlachcicami. Ale nie szkoda mi ich. Po krótkim czasie,
upadli i stali się ledwo wiążącymi koniec z końcem rzemieślnikami. A mnie
znalazł Robin. I dał mi wszystko. Dom. Rodzinę. Druga szansę.
-Robin jest bardzo miły.- Odwróciłam głowę w drugą
stronę.
-Czasami, aż za bardzo. Ale taki już jest. Chyba mu
się spodobałaś.
Pokryłam się rumieńcami.
-W-wydaje ci się. Po prostu rozmawialiśmy i tyle. No
i uratował mnie.
-Wiem o tym. Ale Robin nie odstępował cię na krok,
nawet Will nie mógł go od ciebie odciągnąć.
Zapadła chwilowa cisza, a ja westchnęłam.
-To pewnie przez moją urodę. Nienawidzę jej.
-Tak naprawdę nie nazywasz się Elizabeth, prawda?-
Jest bardzo mądra.
-Nie. Mam na imię Emilia. Emilia Battenberg.
Veronic złapała mnie za rękę.
-Słyszałam o tobie.
-Teraz nie ma osoby, która by o mnie nie słyszała.-
Z oczu poleciały mi łzy, prosto na rękę, Veronicy.- Nie chcę tego. Zawsze
chciałam zakochać się tak naprawdę. Wziąć prawdziwy ślub. Mieć dzieci zrodzone
z miłości. A tam, czeka mnie tylko odebranie dziewictwa i śmierć, albo
odesłanie. Nie chcę tego.
Veronica przytuliła mnie do siebie, a ja płakałam
wtulona w nią.
Po raz pierwszy płakałam w czyiś objęciach. Zawsze
płakałam w samotności, a jak nie, to dostawałam za to lanie.
„Damie nie przystoi tak płakać”
„Zachowujesz się jak jakiś bachor z ulicy”
To są najłagodniejsze zdania, jakie usłyszałam. A
tutaj, mogłam płakać bez obaw.
Robin pozwolił mi u nich zamieszkać. Nadal używałam
imienia Elizabeth, a w pogoni za Emilią Battenberg wysłano ogłoszenia,
rozsławiając informację o jej zaginięciu.
Oczywiście dobarwili trochę historię. A to zniknęło
trochę moje biżuterii, w moim pokoju znaleziono krew, albo opitego nietoperza,
który właśnie uciekał z mojej komnaty.
Pewnie się zastanawiacie, co z moim wyglądem? To
dosyć proste. Zawsze podają mój charakter jako księżniczkę, wygląd iście
królewski, zawsze staranie uczesana, ubrana, umalowana.
A tutaj chodziłam w zwykłym koku, albo kucyku,
rzadziej w rozpuszczonych. Ubrana w zwykłą suknię, bez najmniejszego śladu
jakiegokolwiek podkreślania oczu, czy ust.
Pracowałam jak chłopka, wiecznie uśmiechnięta, a nie
poważna. Nie rozkazywałam nikomu, a zwracałam się do nich, jakby byli o wiele
rang ode mnie wyżej.
Na dodatek trudziłam się wydatkami i dzieleniem łupu
zdobytego przez Robina na poszczególne domy sierot, albo uboższe rodziny.
Na dodatek schudłam. Nie jadłam takich wykwintnych
dań, jak w rezydencji. Chleb i kiełbasa. Do piwa nie mogłam się jakoś przemóc.
Rzeczywiście smakowało jak pomyje.
Dzisiaj świętowaliśmy, ponieważ łup był wyjątkowy. Dodatkowo,
znałam się na wartościach takich rzeczy, ustaliłam kwotę niemal o połowę
wyższą, niż Robin na początku liczył.
Z tego powodu Will i Robin się upili niemal do
nieprzytomności. Chociaż… Will spał na stole, a Robin ledwo stał na nogach i
śpiewał jakieś piosenki, fałszując niemiłosiernie. Łączył litanię z piosenką
wojskową i morską, jak i z hymnem kraju.
-Mniej go Boże w opiece.- Vera przeżegnała się, a ja
powtórzyłam jej gest.- Dobrze, że go nie widzę, słuchanie go już mi wystarcza.
-Ciesz się. Uwierz mi, jest z czego się cieszyć.
Dobra, ale trzeba ich już stąd zabrać. Niedługo wojsko robi obchód. Nie
wyobrażam sobie, co by zrobili jak nas spotkali.
-Spróbuję obudzić Willa, a ty zajmij się Robinem,
dobrze?
-Jasne.- Zaprowadziłam ją do stolika, a ona zaczęła
szturchać mruczącego coś pod nosem Willa, a ja usiłowałam zaprowadzić
czkającego Robina do łóżka.
-Oj, El! Napij się… Zrelaksuj…- Ledwo go
zrozumiałam, tym bardziej, że na koniec czknął głośno i niemal się przewrócił o
swoje nogi. Złapałam go w ostatniej chwili i przewiesiłam mu ramię, przez moje
plecy.
-Chodź pijaczku, pośpiewałeś sobie, a teraz idziemy.
Udało mi się go dosyć karnie przeprowadzić z baru,
do stodoły.
-Ale duże.
-Co duże?- Zdziwiłam się. Co jest dla niego duże?
-Twoje piersi.- Wtulił się do jednej.- Jakie
miękkie…
-ZBOCZENIEC!- Puściłam go, a on zwalił się prosto na
twarz. Wstał chwiejąc się.
-Stwierdzam fakty!- Zatoczył się w prawą stronę.-
Masz duże piersi! I miękkie!
-Stul pysk!- Matko, ciesz się, że tego nie widzisz,
ani nie słyszysz. Zeszłabyś tutaj na zawał. Najpierw z zachowania i słów
Robina, a potem drugi przez moje słownictwo.
-Oj, El! Po za tym, czemu mnie kłamałaś? Jesteś
Emilia, nie?
S-skąd… Przecież jest pijany, może wygadywać
głupoty.
-Jestem Elizabeth, pijaczku.
-Nie jestem pijaczkiem! I jesteś Emilia, aż tak
ślepy nie jestem! Po za tym…- Poleciał do przodu, a ja złapałam go w ostatniej
chwili.
-Same z tobą problemy.
-Mówiłem, że są mięciutkie!
Przez chwilę, chciałam go walnąć, ale potem po
prostu westchnęłam i zaprowadziłam tulącego się do moich piersi Robina, do
stodoły i jak najszybciej położyłam go na słomie.
Will szedł razem z Veronicą, co wyglądało zabawnie.
Ona nie wiedziała czy iść do przodu, a on się chwiał i wskazywał jej ścianę.
Po tym, jak chwilę się pośmiałam, poszłam i pomogłam
Veronice, zaprowadzić Willa.
-El! Daj jeszcze się poprzytulać do cycuszków!
-Wypchaj się cymbale!- Warknęłam, a Vera zaśmiała
się cicho.
-Czyżby miał szczęście i mógł przez chwilę znieść
twój wieczny celibat?
-Żaden celibat.- Mruknęłam zaczerwieniona.- Po
prostu zaczął się przytulać i rzucać takie durne uwagi.
Vera uśmiechnęła się, gdy ja ją prowadziłam za rękę,
do jej sypialni. Następnie zaczęłam sprzątać naszą knajpę. Byłam bardzo
zmęczona.
Zakasłałam delikatnie. Trochę tu zimno.
Bolała mnie głowa i świat się kręcił, gdy ostatnimi
siłami w końcu, nad ranem zamknęłam knajpę i straciłam przytomność.
Obudziłem
się gdzieś koło południa. W głowie miałem jeden wielki bajzel, rypało mi jakby
ktoś walił mnie młotem.
-E,
Will. Wstawaj, już południe.- Nogą zepchnąłem Willa z siana, kiedy upadł na
ziemię.
-C-co?
A, moja głowa…
-Nieźle
się spiliśmy. Dziewczyny musiały już otworzyć knajpę.
-Will?!
Robin?!
To
była Vera, szła ostrożnie machając delikatnie rękami w powietrzu.
-Stój,
zaraz do ciebie podejdę!- Podbiegłem do niej, ignorując rypanie w mojej
czaszce. Złapałem ją za rękę.- Tutaj jestem.
-Boję
się o Elizabeth. Pukałam do jej pokoju, ale nie odpowiadała, ani nie otworzyła
knajpki. Na dole było pusto.
Naszły
mnie najgorsze obawy. Czy coś mogło się jej stać?
To
wydało mi się od razu dziwne. W czasie naszej znajomości, upiłem się z Willem
jeszcze jeden raz i wtedy może i Elizabeth nas ganiła, ale dała nam mleko na
kaca.
-Chodź,
na Willa nie ma co liczyć.- Pociągnąłem ją do domu. Weszliśmy przez tylne drzwi
do knajpy.
Elizabeth
leżała na podłodze.
-Jest
tutaj. El, obudź się!- Podniosłem ją delikatnie. Była rozpalona!- Ma gorączkę.
Vera, możesz przynieść wodę i jakąś czystą szmatę?
Kiwnęła
głową i szybko poszła po zmoczoną szmatę, a ja położyłem ją na czoło Elizabeth.
-Dasz
radę otworzyć knajpę? Zabiorę ją do pokoju.
-Dam
radę.
Z
łatwością podniosłem Elizabeth. Czyżby jeszcze schudła?
Zaniosłem
ją na górę, i położyłem w łóżku dla bogatszych.
Obudziła
się gdzieś półgodziny później.
-Leż.
Boże, jeszcze nigdy się tak nie zmartwiłem, jak Vera zaczęła opowiadać, że cię
nie ma.
-P-przepraszam
was. M-mogę pracować.- Usiłowała wstać, ale z łatwością złapałem ją za szczupłe
ramiona i siłą położyłem.
-W
takim stanie? Po moim trupie, nie wstaniesz.
-A
ty przypadkiem nie masz kaca?- Pokryłem się rumieńcem.- Po za tym teraz wiem,
jakie masz kosmate myśli o mnie.
-Eh?
Kosmate?- Uśmiechnęła się delikatnie.
-Jak
prowadziłam cię do stodoły, Zacząłeś mówić jakie mam duże i miękkie piersi,
oraz się do nich przytulać.
Odkręciłem
się szybko w druga stronę, cały czerwony.
Złapałem
się za kark.
-Przepraszam,
naprawdę nieźle się schlałem.
-Owszem,
bardzo się schlałeś.- Zamknęła na chwilę oczy, ja przewróciłem okład na druga
stronę.
-Wygląda
na to, że gorączka ci trochę spadła. Chwała Bogu.
-Nie
wzywaj imienia Pana Boga swego, na daremno.
-Żadne
daremno. W końcu tu chodzi o ciebie, nie?
Zarumieniła
się lekko. Albo to po prostu przez gorączkę.
Zapadła
cisza a ja usiłowałem się przełamać, by ja w końcu o to zapytać.
-Elizabeth.
Czy ty…
-Czy
jestem Emilią Battenberg?- Spojrzałem na nią zaskoczony. Skąd wiedziała?-
Mówiłeś mi o tym, jak byłeś pijany. O tym, że się domyśliłeś.
Spojrzałem
na swoje czubki butów.
-Masz
rację. Podejrzewałem.
-I
dobrze podejrzewałeś. Jestem Emilią Battenberg.- Usiadła nadal przytrzymując
okład.- Przepraszam.
Spojrzałem
na nią zaskoczony. Pochyliła nisko głowę.
-Wiesz,
ktoś kiedyś powiedział mi, że status społeczny nie świadczy o charakterze i harcie
ducha.- Uśmiechnąłem się do niej. Nie odwzajemniła uśmiechu.
-Dlaczego?
-Eh?
-Dlaczego
jesteś dla mnie taki miły, kiedy mówiłeś, że nienawidzisz szlachciców. I w
kościele się o mnie martwiłeś.- Wiedziała o tamtej rozmowie?- I potem mnie
uratowałeś i przyjąłeś pomimo, że nic o mnie nie wiedziałeś? Dlaczego nawet
teraz…
Pociekły
jej łzy.
-Emilia…
-To
wszystko przez to małżeństwo. Nigdy go nie chciałam. Chciałam żyć, wiecznie
uśmiechnięta. Więc dlaczego… Dlaczego…
Dopiero
dostrzegłem prawdziwą urodę Elizabeth… Nie, Emilii. Jej włosy naprawdę były
koloru złota, mieniły się kolorami. Oczy naprawdę miały kolor świeżej trawy.
Delikatnie
dotknąłem jej twarzy dłonią. Miała delikatną skórę.
Pochyliłem
się, nie zastanawiając się co ja robię.
Otworzyłam szerzej oczy, kiedy usta Robina złączyły
się z moimi. Serce waliło mi jak młotem. Co mam zrobić?
Odwzajemniłam pocałunek. Zrozumiałam, że nie chcę
się przed tym bronić. Chcę tylko, by mnie całował. Nic więcej, nic mniej.
Zamknęłam oczy, skupiając się na moim szalejącym
sercu i ustach Robina.
Po jakimś czasie Robin odsunął się ode mnie, by za
chwilę odskoczyć jak oparzony.
-P-przepraszam Eliza… Emilio. M-musiałaś się czuć
przytłoczona.
Spuściłam cała czerwona wzrok na swoje mocno
zaciśnięte dłonie.
-T-to nic.- Ostatnie słowo rozerwało mi serce. Nic.
To tylko nic. Tego nie było.
-D-dobrze. Jeszcze raz przepraszam. To ja… może
powiem Veronice, że się obudziłaś.
-T-tak, to dobry pomysł.
Robin wyszedł, a z oczu poleciały mi łzy.
Oparłem
się o drzwi. Boże, co ja wyprawiam. Emilia jest szlachcianką, ma narzeczonego,
a ja ją całuję. I chyba to… nie był pusty pocałunek.
-I
co?- Niemal podskoczyłem na dźwięk głosu Willa.
-W-Will!
O-obudziła się już, właśnie szedłem po Veronicę…
-Nie
mówię o tym. Myślałeś, że nie zauważę?
-C-czego
nie zauważysz?
-Że
wyglądasz jakbyś sam miał gorączkę, a
twoje serducho słychać aż tutaj.
-W-wydaje
ci się. To wiatr.
-Robin.-
Spojrzałem na niego.- Czy zakochałeś się w Elizabeth?
Zapadła
cisza. Nie zwróciłem nawet uwagi na niewiedzę Willa.
-Ja…
nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Zakryłem
twarz dłonią.
-Jeżeli
ją kochasz, po prostu jej to powiedz.
-A
słyszałeś co powiedziała jak ją pocałowałem? „To nic”. Nic.
-A
co miała innego powiedzieć? Zdradzę ci tajemnicę. Wtedy nie byłem tak pijany.
Właściwie to nie mam nawet kaca. Wszystko uknuliśmy z Veronicą. Tylko kiedy się
dobrze upijesz, to pokazujesz swoje przywiązanie do drugiej osoby. Tutaj
przywiązanie było wielkie. I to nie dlatego, że usiłowałeś ją macać po
piersiach…
-Byłem
pijany, nie wiedziałem co robię…
-Ale
chodziło o jej zaufanie do ciebie. Mówiłeś, że próbowali ją zgwałcić. A ona
pozwalała ci na wymienianie uwag i przytulanie do piersi. Bo ci ufała.
Widziała, że nic jej nie zrobisz. Specjalnie także z Verą podrzuciliśmy jej do
napoju, coś przez co będzie miała lekką gorączkę.
-Że
co?! Coście tam…
-Spokojnie,
to nie był mocny wywar. Tak naprawdę daliśmy jej tylko parę kropli do wody.
Może tego nie wiesz, ale to wszystko jest przez to, że oddawała swoje zarobione
pieniądze i jedzenie jakiś dzieciom z ulicy.
-Co?
-Tak
naprawdę, to tylko dla nich pracowała tak ciężko.
-To
prawda Robin.- To Vera, weszła po skrzypiących schodach, ignorując brzdąkanie
jakiś talerzy.- Pierwszy raz jak z nią rozmawiałam, wyjawiła mi swoje marzenia
i niechcący temat schodził niemal zawsze na ciebie. Robiła to nieumyślnie.
-Co
chcecie przez to powiedzieć?
-Żebyś
jej powiedział, że ją kochasz, durniu.
-Jestem
złodziejem, a ona…
Veronica
zakasłała głośno, „niechcący” mocno depcząc mi stopę.
-No
i? Co z tego? Zaraz tam wracasz, choćbym miała cię wołami zaciągnąć.
Veronica
mocno złapała mnie za ramię i zaciągnęła z powrotem do pokoju. Vera! Ty
diablico!
-Elizabeth! Ale się o ciebie martwiłam! Musiałaś się
chyba przepracować.- Szybko wytarłam ukradkiem oczy.
Robin wszedł tu razem z Verą?!
Will także wszedł, zasłaniając sobą drzwi.
-T-to nic. Naprawdę, tylko zemdlałam!- Ile jeszcze
razy powiem dzisiaj „nic”?
-Aha. Jasne.- Mruknął Will.
-Widzę, że gorączko już ci przeszła, ale na wszelki
wypadek jeszcze poleż w łóżku, dobrze?
-Dobrze.
-A właśnie, Robin ma zamiar coś ci powiedzieć. Coś
bardzo ważnego. Więc my się zmywamy, zobaczymy się niedługo.
-Co? Nie, po…- Trzasnęli głośno drzwiami,
zostawiając mnie sam na sam z Robinem.
Znowu pokryłam się rumieńcem, zresztą on także.
-Ch-chciałeś mi coś powiedzieć, prawda?
-T-Ta…
I może tutaj zakończę naszą historię. Opowiem wam
tylko co się trochę później wydarzyło. Tak w wielkim skrócie.
Opowiedzieliśmy o swoich uczuciach, wszyscy
traktowali nas jak parę, jakimś cudem wywęszyła mnie straż, zaprowadzili mnie
do mojego narzeczonego, musiałam zranić moich przyjaciół i Robina, ale to tylko
dla teatrzyku jaki odegraliśmy, Robin przyszedł po mnie, dzień przed ślubem, w
nocy, i zabrał mnie stamtąd. Uciekliśmy stamtąd daleko. Tutaj gdzie akurat
jesteśmy, nikt nie słyszał o Emilii Battenberg, Robinie i jego drużynie jak i
nikt nie wiedział jak naprawdę wygląda Lord Richard.
Nie chciałam was za bardzo nudzić swoją opowieścią,
którą mogłabym opowiadać przez bardzo długi czas. Razem z Robinem wróciliśmy
tylko na chwilę do kraju, by wziąć ślub w tamtym kościele, kiedy już niemal o
nas zapomniano.
Urodziłam Robinowi czwórkę dzieci od najstarszego –
Christę, Artura, Davida i Sarah. Veronica również urodziła, wychodząc za Willa,
dwójkę synów – Augusta i Alana.
Ale historia moja i Robina, jeszcze się nie
skończyła.
-Jejusiu,
znowu się zgubiłam.- Stałam pomiędzy dwoma wielkimi budynkami i zastanawiałam
się czy mam iść w prawo czy w lewo. Niepotrzebnie chciałam iść na skróty, ze
szkoły. Rodzice się o mnie martwią.- I co teraz? Może powinnam zawrócić?
Nie
pamiętam którędy szłam.
Westchnęłam.
Potknęłam
się o jakiś przymarznięty kamień i wylądowałam w zaspie śniegu.
-Ej!
Wszystko w porządku?!- Podbiegł do mnie jakiś chłopak, pomagając mi wstań.
-Tak,
dziękuję.
-Nie
masz za co. Robię to co uważam za słuszne.
-Mimo
wszystko jestem wdzięczna.
-Eh?
Czy my… się kiedyś już spotkaliśmy?- Spojrzałam na chłopaka. Miał niebieskie
oczy i brązowe włosy.
-Nie
wiem. Ale chyba, musieliśmy.
Uśmiechnęliśmy
się do siebie.
To jest naprawdę fajny One Shot! Szkoda, że było tyle wzmianek o Bogu i nie doczekałam się złego zakończenia. To by było fajne gdyby im się nie udało uciec lub coś w tym stylu, a miłość dalej by była - tylko rozdzielona. Ach, moja faza na dramatyczne zakończenia...
OdpowiedzUsuńUwierz planowałam nad takim zakończeniem, ale to byłaby dla mnie hańba - płakać nad właśnie pisanym opowiadaniem... XD Ale kto wie, może dodam jakieś złe zakończenie??? *myśli, myśli...*
Usuń